Na ekranach naszych kin pojawił się właśnie jeden z najbardziej oczekiwanych przeze mnie filmów 2018 roku. „Tamte dni, tamte noce” to nominowany do Oscara dramat o nastoletnim chłopaku imieniem Elio i o tym jak zakochuje się w mężczyźnie, który przyjeżdża na wakacje do jego rodziny.
Przytoczony przeze mnie opis przedstawia jedynie ogólny
zarys całej historii, bowiem produkcja ma nam do zaoferowanie znacznie więcej. To
opowieść o skrywanych uczuciach i pożądaniach, a także podjęciu decyzji czy lepiej
o nich powiedzieć czy przemilczeć na zawsze. Akcja filmu rozwija się powoli, z
minuty na minutę budując coraz to większe napięcie. Twórcy tym zabiegiem
pozwalają nam dobrze poznać bohaterów i obserwować rozwój relacji pomiędzy
nimi.
W przeciwieństwie do zeszłorocznego „Moonlight” produkcja
nie przetłacza, jest mądra, a przy tym lekka, stosunkowo łatwa w odbiorze. Na
pierwszy rzut oka skupia się na tematyce homoseksualizmu, jednak równie ważną rolę odgrywa tu kwestia dojrzewania, odkrywania siebie i swoich pragnień,
brania życia takiego jakim jest i cieszenia się z tego, nawet jeśli piękne
momenty trwają zaledwie chwilę i oznaczają późniejsze cierpienie. Film chwyta
za serce i nie puszcza do ostatniej minuty i to dosłownie, bo to właśnie
ostatnia scena, choć zupełnie niepozorna, okazała się być dla mnie najbardziej
wzruszająca.
W całej produkcji równie istotne jak wątek romansu są
relacje Elio z rodzicami, opierające się na akceptacji i partnerstwie. To
właśnie rozmowa głównego bohatera z ojcem jest najbardziej znamienna i
zapadająca w pamięć.
Jedynym minusem obrazu może być momentami zbytnia
dosłowność, jak wtedy gdy twórcy nawiązują do zrywania owocu z drzewa poznania
dobra i zła. Co prawda wpasowuje się w to klimat filmu, jednak w moim mniemaniu
można było sobie podarować aż tak dosłowne porównania, nie tracąc przy tym
wydźwięku miłości zakazanej.
Strona techniczna również nie zawodzi. Od pierwszych chwil
oczarowują nas malownicze kadry pięknych Włoch, pełne słońca i kolorów,
przenoszące nas w sam środek lata. Wszelkie sceny, które mogłyby wywołać
oburzenie lub budzić niesmak, nie zostały
przedstawione w sposób bezpośredni, lecz są subtelne i zmysłowe.
Aktorstwo jest tu bez zarzutu i w dużej mierze to ona jest
siłą tego filmu. Młodziutki Timothée Chalamet w pełni zasłużył na swoją
nominację do Oscara dla najlepszego aktora pierwszoplanowego, znakomicie
ukazując fascynację, zakłopotanie czy cierpienie swojego boahtera. Towarzyszący
mu na ekranie Armie Hammer, wcielający się w Olivera, ze swoją nienaganną
aparycją jest odpowiednikiem antycznego bóstwa z domieszką amerykańskiej
bezpośredniości, za sprawą czego skupia na sobie atencję wszystkich wokół. I w pewnym sensie Oliver staje się dla Elio
uosobieniem Boga, a ich relacja wkracza na tor mistrz-uczeń.
Na pochwałę zasługuje również wspaniała muzyka, na czele z
czarującym utworem „Mystery of Love” w wykonaniu Sufjana Stevensa (nominacja do
Oscara w kategorii „najlepsza piosenka”).Poszczególne utwory świetnie oddają
emocje bohaterów i są uzupełnieniem opowieści snutej w scenariuszu, tworząc z
obrazem spójną całość.
Bez wątpienia nie jest to film, który przypadnie do gustu
każdemu i będzie łatwy w odbiorze dla wszystkich. Bądź co bądź to film o
wakacyjnym romansie dwóch homoseksualistów, co dla niektórych nadal jest
tematyką zbyt kontrowersyjną. Ja jednak uważam, że warto sięgnąć po tę
produkcję, bo już dawno żaden film nie wywarł na mnie takich emocji jak ten,
choć podchodziłam do niego sceptycznie, zrażona zeszłorocznym „Moonlight”,
które okazało się dla mnie przereklamowane i rozczarowujące. „Tamte dni, tamte
noce” to film piękny, tylko i aż tyle.
Moja ocena: 9/10
Źródło zdjęć: http://www.imdb.com, https://giphy.com, http://www.tabletmag.com
Właściwie zgadzamy się ze wszystkim, co znalazło się w tej recenzji. Ostania scena też nas poruszyła, zastygliśmy w fotelach, że aż nie dało się drgnąć, choć kilka osób narzekało na nią po seansie. A "Mystery of love" słuchaliśmy jeszcze długo przed premierą filmu
OdpowiedzUsuńTa scena tak bardzo zapadła mi w pamięć, że nawet ciężko mi sobie wyobrazić na co można w jej przypadku narzekać. "Mystery of love" też słuchałam już od jakiegoś czasu i jest moim niekwestionowanym faworytem do Oscara, ale w połączeniu z obrazem urzekła mnie jeszcze bardziej :)
Usuńmiś interaktywny
OdpowiedzUsuń