W ubiegłą niedzielę swoją premierę miał finałowy odcinek jednego z najbardziej oczekiwanych przeze mnie seriali tego roku, czyli „American Gods”. Gdy w zeszłym roku dobiegły mnie wieści, że stacja Starz planuję zekranizować najsłynniejszą powieść Neila Gaimana „Amerykańscy bogowie” od razu wiedziałam, że jest to coś czego nie mogę przegapić. Byłam akurat krótko po przeczytanie powyższej książki i powiem szczerze, że nie mogłam sobie wyobrazić w jaki sposób twórcy zamierzaj przenieść tę historię na mały ekran.
Fabuła skupia się wokół losów Cienia, byłego więźnia, który
właśnie wyszedł na wolność. Jego codzienność zaczynają wypełniać dziwaczne
wydarzenia, na które wpływ mają rozmaite mitologiczne bóstwa, które stanęły na
drodze głównego bohatera. I to te właśnie bóstwa, ich przeszłość oraz współczesne
problemy stanowią motyw przewodni historii. To także zderzenie światów, starego
z obecnym, dawnych bogów z nowymi.
Fabuła książki jest momentami naprawdę pokręcona,
dlatego też twórcy, wraz z autorem powieści, przenosząc ją do serialu zdecydowali
się pozmieniać niektóre jej elementy, aby historia była bardziej przystępna dla
widzów, w szczególności tych, którzy nie mieli okazji zapoznać się z
pierwowzorem. Czy zmiany te wyszły na dobre? Nie jestem w stanie tego jednoznacznie
stwierdzić. Niektóre elementy wpłynęły jak najbardziej na korzyść opowieści,
inne troszkę jej zaszkodziły. Na szczęści autorzy nie pozbawili nas licznych
smaczków, które czasem bawią, innym razem szokują, jednakże zawsze urozmaicają
opowieść.
Świat ukazany w serialu jest niezwykle mroczny, surowy i
przygnębiający, ale zarazem klimatyczny. Nie można mu też odmówić brutalności
bowiem krew leje się w sporych ilościach i to w dość popisowy sposób. Producentem
serialu został Bryan Fuller, znany chociażby z produkcji serialu „Hannibal”
więc nikogo nie powinno zdziwić, jak wygląda serial. A wygląda naprawdę
świetnie. Ujęcia skupiają się na najmniejszych szczegółach, jak chociażby
płatki śniegu czy krople krwi. Wszystko to jest wyraziste i nasycone kolorami, wręcz
przerysowane, ale dzięki temu pozwala nam na lepsze wczucie się w to co dzieje
się na ekranie i jest prawdziwą ucztą dla oka. Może i staje się to powoli
oklepane, może i jest na granicy kiczu, może i spowalnia fabułę, ale idealnie
wpasowuje się w atmosferę panującą w serialu.
Jeśli chodzi o obsadę, to przyznam szczerze, że początkowo nie
zachwycił mnie wybór aktorów i byłam do nich sceptycznie nastawiona. Jednak już
pierwszy odcinek sprawił, że zmieniłam zdanie. Ian McShane w roli Pana Wednesdaya
zachwyca, jest wprost stworzony do tej roli i na całe szczęście nie popada w
przesadę, której się obawiałam. Mimo to w pamięć najbardziej zapada Pablo
Schreiber wcielający się w postać Szalonego Sweeneya, który z każdym odcinkiem
zachwyca mnie coraz bardziej. Tak naprawdę najsłabiej radzi sobie Ricky Whittle
w roli Cienia, jest nijaki, obojętny, bez emocji, a na tle pozostałych wypada
najzwyczajniej słabo.
To najbardziej pokręcony serial jaki widziałam od czasu „Legionu”,
choć ciężko porównywać te dwie produkcje ze sobą. Co prawda w obu znajdziemy
bohaterów rodem ze świata fantastyki i nie raz opadnie nam szczęka na widok
tego co dzieje się na ekranie, jednak ciężko porównać supebohaterów z
groteskowymi bogami.
Jest w tym serialu coś co przyciąga, nie pozwala się
oderwać i sprawia, że pragniemy więcej. Może to kreatywność twórców, pełna
swoboda artystyczna czy szaleństwo bijące z ekranu, a może dość tajemnicza i
groteskowa historia. I nie chodzi tu tylko o to, że serial epatuje swoją
dziwacznością, to jedynie element, który go podkręca, dobrym czyni go historia
wyróżniająca go spośród szeregu seriali, które opanowały rynek. „American Gods”
przypomina fascynujący sen na jawie, z którego mimo wszystko nie chcemy się
obudzić.
Moja ocena: 8/10
Źródło zdjęć: http://www.imdb.com/, https://giphy.com/
Szkoda , że nie ma komentarzy. To na pewno jest bardzo źle.
OdpowiedzUsuń