W tym tygodniu na ekrany naszych kin zawitał jeden z najbardziej oczekiwanych przeze mnie filmów tego roku oraz murowany kandydat do przyszłorocznych Oscarów. „Narodziny gwiazdy” to muzyczny melodramat z Lady Gagą i Bradley’em Cooperem w rolach głównych. Czy ten duet podbije serca milionów? I jak poradziła sobie w tej roli Lady Gaga? O tym w dalszej części recenzji.
Muszę przyznać, że "Narodziny gwiazdy" to film, na
który czekałam z czystej ciekawości i do którego podchodziłam z pewną rezerwą.
Po pierwsze na ekranie Bradley Cooper, którego ostatnie występy zadziałały na
mnie zniechęcająco, w dodatku postanowił jeszcze na ekranie śpiewać. Po drugie
wspomniany już aktor postanowił zrobić z tego filmu swój reżyserski debiut. Po trzecie
Lady Gaga, której talentu aktorskiego jakoś dostrzec nie potrafiłam. Po czwarte
to po raz kolejny wałkowanie świetnie już wszystkim znanej historii, bowiem „Narodziny
gwiazdy” to film, który na ekranach był już kilkukrotnie, po raz pierwszy w
1937 roku, następnie w 1954 i 1976 roku. Natomiast w 1932 roku ukazała się produkcja z identyczną fabułą, jednak pod tytułem „What Price Hollywood?”. Jeśli
zagłębimy się bardziej znajdziemy również bollywoodzką wersję tego filmu.
Fabuła w każdym z nich różni się jedynie drobnymi szczegółami i
elementami charakterystycznymi dla danych czasów.
Najnowsza wersja opowiada o początkującej wokalistce
Ally, która nie może odnieść sukcesu w wielkim świecie. Wszystko zmienia się,
gdy na jej drodze staje Jackson Maine, podupadający gwiazdor muzyki country,
który diametralnie odmieni nie tylko jej karierę, ale i życie uczuciowe.
Bez wątpienia więc jest to odgrzewany kotlet, jednak jaki
smakowity. Fabuła jest na tyle uniwersalna, że się nie starzeje i zapewne
jeszcze latami twórcy będą z niej korzystać. Tak jak w tym przypadku wystarczy
ją jedynie odświeżyć, dostosować do obecnych realiów i gotowe. Trzeba to jednak
zrobić perfekcyjnie, z pomysłem i przede wszystkim z sercem, a widzowie na
całym świecie oszaleją z zachwytu. I choć możemy poczuć się tą historią lekko
znudzeni to wciąż będzie nas tak samo wzruszać i zachwycać.
„Narodziny gwiazdy” to jednak przede wszystkim poruszająca
opowieść o miłości. Po raz kolejny o miłości wielkiej, lecz nieidealnej. To
również historia o ludziach z pasją, którzy podporządkowali jej całe swoje
życie. Nie bez znaczenia jest tutaj także destrukcyjny wpływ uzależnień głównego
bohatera zarówno na jego karierę jak i relacje miłosne czy rodzinne. Dzięki
temu film ukazuje nie tylko jaki wpływ może mieć na nas uczucie do drugiego
człowieka, ale także jak wiele zmieniają wszelkie uzależnienia. Szkoda jedynie,
że niektóre wątki, szczególnie w drugiej części filmu zostały potraktowane zbyt
pośpiesznie, tracąc przy tym swój wydźwięk.
Przy okazji tego filmu wiele dobrego mówi się o występie
Lady Gagi i słusznie, bo to co pokazuje na ekranie zasługuje na wszelkie
pochwały i nagrody. Jej kreacja jest pełnokrwista, wiarygodna, a wokalistka
zachwyca głosem. Pokazuje, że jest prawdziwą diwą, która może podbić świat kina
równie imponująco jak podbiła świat muzyki. Nie gorzej jednak wypada
towarzyszący jej Bradley Cooper, którego kreacja była dla mnie
równie zaskakująca i przekonująca. O dziwo poradził sobie
nawet ze śpiewaniem, choć nie dorasta w tej kwestii do poziomu Lady Gagi. Niewątpliwym
plusem produkcji jest również świetna chemia pomiędzy aktorami. Oboje
elektryzują i tworzą napięcie, które udziela się także widzom czekającym na
finał tej poruszającej opowieści, a wykreowana przez nich relacja wydaje się
być niezwykle autentyczna.
Jeśli chodzi o techniczną stronę filmu warto zwrócić uwagę,
że to debiut reżyserski Bradley’a Coopera i trzeba przyznać, że za kamerą radzi
sobie zadziwiająco dobrze. Wszystko jest tutaj dopracowane, skrojone jak na
miarę. Po tym filmie jest już nie tylko aktorem przyciągającym do kin miliony
widzów, ale także świetnie zapowiadającym się reżyserem, bowiem ze świecą
szukać tak udanych debiutów. Rewelacyjnie wypadają również sceny muzyczne,
szczególnie te z koncertów, które sprawiają, że możemy się poczuć jak za
kulisami największych festiwali na świecie. Grzechem byłoby nie wspomnieć
o ścieżce dźwiękowej, która wpada do głowy już po pierwszym przesłuchaniu i
naprawdę ciężko się od niej uwolnić. W dodatku utwory stanowią integralną część
fabuły, sprawnie dopełniając ukazaną historię.
Oglądając „Narodziny gwiazdy” i rozmyślając o szansach tegoż
filmu w przyszłorocznych Oscarach pomyślałam jak wiele ma on wspólnego ze
wspaniałą „Zimną wojną”. Choć niektórym to porównanie może wydać się niedorzeczne,
w moim odczuciu film Bradley’a Coopera jest kolorowym, mainstreamowym i
łatwiejszym w odbiorze odpowiednikiem artystycznego dzieła Pawła Pawlikowskiego.
W końcu oba filmy opowiadają nie tylko o młodej, utalentowanej dziewczynie,
która pragnie śpiewać i starszym mężczyźnie, który postanawia pomóc jej
zrealizować marzenia, ale także o pięknej, choć zgubnej miłości, która na
zawsze odmieniła ich życia. Oczywiście każdy ze wspomnianych filmów ma inny
wydźwięk, klimat, a przede wszystkim tło fabularne, oba jednak czarują i
opierają się na podobnym schemacie, choć zupełnie inaczej do niego podchodzą. I
choć „Narodziny gwiazdy” są dobrym i przyjemnym filmem, który polecam każdemu,
to z czystą przyjemnością stwierdzam, iż dla mnie „Zimna wojna” bije go na
głowę.
„Narodziny gwiazdy” nie wprowadzają do kinematografii nic
nowego, to po prostu kolejny muzyczny melodramat, pełen banałów wałkowanych od
lat. Nie zmienia to jednak faktu, że produkcja hipnotyzuje i nie pozwala
oderwać wzroku od ekranu. To film wzruszający, chwytający za serce i choć
banalny to przez długi czas pozostaje w głowie, podobnie jak muzyka w nim
zasłyszana. „Narodziny gwiazdy” zdobyły moje serce. Czy zdobędą również
Wasze? Idźcie do kina i przekonajcie się sami. Gorąco polecam.
Moja ocena: 7,5/10
Źródło zdjęć: http://www.astarisbornmovie.net, https://www.imdb.com,
Mam nadzieję, że uda mi się pójść na ten film do kina :D
OdpowiedzUsuń