Blog o filmach, serialach i szeroko pojętej kinematografii.

wtorek, 5 lutego 2019



Dziś przychodzę do Was z recenzją filmu „Green Book”, nominowanego do Oscara w aż pięciu kategoriach. Czy wszystkie te zachwyty nad najnowszym dziełem Petera Farrelly’a są słuszne? Zapraszam do czytania. 




Zacznijmy może od osoby reżysera i współscenarzysty filmu - Petera Farrelly’a. Jego dotychczasowe filmy nie tylko nie przypadły mi do gustu, ale wręcz budziły zażenowanie. W jego filmografii aż roi się od godnych pożałowania komedii, rażących głupotą i wątpiących w intelekt widza. Rozumiem, że komedie mają przede wszystkim bawić i stanowić odskocznię od trudów dnia codziennego, jednak traktowanie widzów jak idiotów to dla mnie o krok za daleko. Z tych też powodów, od jakiegoś czasu, omijałam filmy wspomnianego już reżysera szerokim łukiem. I tak też byłoby z filmem „Green Book” gdyby nie wygrana na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto, gdzie zdobył nagrodę publiczności i stał się jednocześnie jednym z faworytów do Oscara.


„Green Book” to opowieść o cwaniaczku włoskiego pochodzenia, imieniem Tony, który zostaje szoferem niezwykle utalentowanego, czarnoskórego muzyka z wyższych sfer. Choć różni ich praktycznie wszystko, od wychowania, po kolor skóry, to ich wspólna podróż, podczas kilkutygodniowego tournée, okaże się czymś więcej niż tylko zwyczajną współpracą.


Ostatnimi czasy na ekrany naszych kin zawitało sporo produkcji w mniejszym lub w większym stopniu poruszających kwestię rasizmu. Żaden nie podchodzi do tematu tak jak „Green Book”. Tutaj rasizm, choć niezwykle istotny, stanowi tło dla historii o przyjaźni. Twórcy ukazali jedynie ówczesne realia, unikając zbędnego moralizowania. Dzięki temu otrzymaliśmy film poniekąd ukazujący bolesną historię Afroamerykanów, jednak pełen ciepła, skupiający się przede wszystkim na ludziach i ich wzajemnych relacjach.


„Green Book” to przede wszystkim wybitne kreacje aktorskie. Viggo Mortensen w roli Tony’ego Vallelonga jak zawsze zachwyca i daje kolejny popis swoich możliwości. Towarzyszący mu na ekranie Mahershala Ali w roli utalentowanego Doktora Dona Shirley’a to czyste złoto. Aktor najnowszą kreacją przebił nawet swój występ w „Moonlight”. Ten duet jest wprost epicki, stworzył relację, w którą po prostu wierzymy i aż ciężko zdecydować, który z aktorów wiedzie tutaj prym.


Przyznam, że całościowo może i nie jest to film wybitny, zachwyca on głównie kreacjami aktorskimi i scenariuszem, reszta, mimo iż stoi na przyzwoitym poziomie pozostawia lekki niedosyt. Nie zmienia to jednak faktu, że żaden inny film z Oscarowej listy nie sprawia takiej radości i przyjemności z oglądania. Aż ciężko uwierzyć, że spod rąk Petera Farrelly’a wyszedł tak dobry film! Oby więcej takich.


„Green Book” to kino drogi jakiego mi od dawna brakowało. To film niezwykle pozytywny, który wywołuje ogromne ciepło w sercu, szczególnie w mroźne zimowe wieczory. Nie skłamię pisząc, że przez 90% seansu cieszyłam się jak głupi do sera. Taka to właśnie jest produkcja, bawiąca, wzruszająca, poprawiająca nastrój. Polecam Wam gorąco wybrać się na seans i dać porwać się tej opowieści inspirowanej prawdziwą historią.


Moja ocena: 8/10






Źródło zdjęć: https://www.imdb.com

1 komentarz:

  1. Dużo widziałam reklam tego filmu i dużo czytałam na jego temat, a czytając ten wpis stwierdziłam, że muszę to w końcu obejrzeć. Zapraszam do siebie: https://kul2ralni.wordpress.com

    OdpowiedzUsuń